Kyoto, 6.01.2000 I to już koniec... (?) Do
Hiroszimy dotarliśmy 31 grudnia 1999 r. Nie spóźniliśmy się. Sylwestra
świętowaliśmy na terenie Parku Pokoju w Hiroszimie. Plan został
zrealizowany. Hiroszima
w ciągu wielu miesięcy naszej wyprawy urosła do rangi symbolu. Nazwę
tego miasta, w którym nikt z nas nigdy wcześniej nie był, nikt nie miał
żadnych znajomych i nikt nie wiedział dokładnie, czego możemy się tam
spodziewać, wymienialiśmy w naszych rozmowach tak często, że stało się
ono miejscem wręcz mitycznym - celem ostatecznym naszej wyprawy. "Dokąd
jedziecie?"- pytali ludzie spotykani na naszej trasie. Po wyglądzie
naszych rowerów - zapakowanych do granic możliwości - widać było, że
wybieramy się w daleką podróż. Odpowiedzi HIROSZIMA nikt jednak nigdy
się nie spodziewał. Potem zaczynała się opowieść: "Wyprawa rozpoczęła
się 6 sierpnia 1998 r. w Seattle, w rocznicę zrzucenia bomby atomowej
na Hiroszimę. Jej celem jest przejechanie na rowerach dookoła świata i
po przemierzeniu 45 krajów w obu Amerykach, Afryce, Europie i Azji
dotarcie 1 stycznia do Hiroszimy. Ideą przedsięwzięcia jest powitanie
roku 2000 właśnie w tym mieście-symbolu, z nadzieją, że następne
tysiąclecie będzie czasem pokoju. Tym, co bowiem łączy wszystkich ludzi
na całym świecie, jest pragnienie życia w pokoju." Nie wiem, jak wiele
razy powtarzaliśmy te słowa, nie wiem, jak wielu ludzi je wysłuchało,
ale za każdym razem wielokrotnie powtarzane było magiczne zaklęcie -
Hiroszima. Zaklęcie te zaczęliśmy powtarzać sami do siebie. To dodawało
sił. To był nasz wspólny cel. Zwłaszcza po śmierci Waltera i podjęciu
decyzji o kontynuowaniu wyprawy, każdy z nas czuł, że musimy osiągnąć
ten cel. I osiągnęliśmy, a Hiroszima bogatsza jest o jedno drzewo,
które zasadziliśmy ku pamięci naszego przyjaciela. Od
paru dni odległa, nierealna przyszłość jest już teraźniejszością. Jest
rok 2000. Hiroszima została gdzieś w tyle za nami. Wyprawa jednak się
jeszcze nie skończyła. Okazało się, że grupa japońskich studentów
zaplanowała dwutygodniową trasę przejazdu z Hiroszimy do Tokio. Tak
więc jedziemy dalej. Po drodze zorganizowane mamy spotkania z prasą,
władzami miast i przedstawicielami różnych organizacji. Jest również
czas na zwiedzanie. W sumie bardzo ciekawy program, ale muszę
powiedzieć, że jestem już zmęczony i chciałbym znaleźć się w domu.
Wygląda jednak na to, że trochę to jeszcze potrwa zanim dotrę do
Polski. Kiepska sytuacja moich finansów zmusza mnie bowiem do wcielenia
w życie planu B, a to oznacza, że po dotarciu 16 stycznia do Tokio i
oficjalnym zakończeniu Great Millennium Peace Ride nie wsiądę w
samolot, który zabierze mnie do stęsknionej rodzinki, ale ruszę na
drugą stronę wyspy, gdzie w porcie Nigatta mam nadzieję zaokrętować się
na jakiś statek płynący do Władywostoku. Potem jeszcze siedem dni w
pociągu transsyberyjskim, no i kolejny w pociągu Moskwa-Warszawa. Z
moich wyliczeń, jeżeli wszystko dobrze pójdzie, w rodzinne strony
powinienem zawitać na początku lutego. Zawsze
uważałem, że podróżowanie bez pieniędzy ma swój specyficzny urok.
Konieczność oszczędzania na każdym kroku ma tę zaletę, że często
dociera się do miejsc czy też uczestniczy w wydarzeniach, które dla
"normalnego" turysty są niedostępne, wręcz niedostrzegalne. Tak więc to jeszcze nie koniec... Waldek |