Gdzieś Na Rzece Pomiędzy Kalewa a ..., 13.10.1999 Pamiętam,
że kiedy pierwszy raz studiowałem proponowana trasę przejazdu Great
Millennium Peace Ride dookoła świata, Myanmar był jedynym krajem,
którego kompletnie nie mogłem skojarzyć. Nazwa Birma brzmiała już
trochę bardziej znajomo, ale i tak moje wiadomości o tym kraju były
praktycznie żadne. Myślę, że nie jestem w tym przypadku odosobniony w
swojej niewiedzy. Myanmar
- oficjalna nazwa obowiązująca od 1989 roku - znany wcześniej jako
Birma, należy do jednego z dziesięciu najbiedniejszych krajów świata.
Od 1962 roku rządzi tutaj wojsko. I twarda ma rękę... W
pro-demokratycznych protestach z 1988 roku zginęło około 3000 ludzi.
Wydarzenia te są jednak bardzo słabo znane opinii publicznej. Za dużo
dzieje się w świecie, za dużo innych problemów w tym regionie... Można
mieć wrażenie, że Birma leży poza sferą zainteresowań zachodniego
świata. Długotrwała izolacja sprawiła, że mało kto w ogóle wie o
istnieniu tego kraju. Również
rządzący generałowie nie byli specjalnie zainteresowani rozgłosem.
Przez dziesięciolecia Birma była krajem niemal idealnie hermetycznym -
obcokrajowcy wstępu tutaj nie mieli. Na początku lat 90. polityka władz
się zmieniła i turyści przywożący twardą walutę są teraz mile widziani
w Myanmar. Wizyta taka obwarowana jest niemniej całym szeregiem
ograniczeń. Odwiedzać można mianowicie tylko kilka ośrodków
turystycznych, podczas gdy większość kraju ciągle pozostaje niedostępna
dla oczu obcokrajowców. Jak do tej pory niemożliwe było również
wjechanie do Myanmar przez którąś z jego granic lądowych. Jedyną
dopuszczalną drogą była droga lotnicza. Nie wiemy, co spowodowało, że
władze Myanmar zdecydowały się zmienić tę regułę, ale faktem jest, że
grupa nasza otrzymała pozwolenie na wjazd do Myanmar przez zamkniętą
latami "na cztery spusty" granicę z Indiami. Zanim
otrzymaliśmy to pozwolenie, musieliśmy przygotować dokładny plan naszej
trasy, który musiał potem zostać zatwierdzony przez kogoś ważnego.
"Ktoś Ważny" zgodził się właściwie na wszystkie nasze propozycje
(również te dotyczącą opuszczenia Myanmar przez lądową granicę z
Laosem), nakazując jednak przelot samolotem na odcinku pomiędzy
Taunggyi a Kyaing Tong (rejon ten znany jest lepiej pod nazwa Złoty
Trójkat), uzasadniając to trudnościami terenowymi i brakiem
przejezdnych dróg w tym regionie. Dyskutować na ten temat nie było
sensu. Musieliśmy podpisać zobowiązanie, że nie będziemy zmieniać trasy
naszego przejazdu bez porozumienia z władzami, jak również, że nie
będziemy się mieszać w żadne polityczne rozróby. Podpisaliśmy... Do
Myanmar zawitaliśmy 10 listopada. To niewiarygodne, ale było to jedno z
najbardziej bezproblemowych przekroczeń granicy, jakie doświadczyliśmy
na trasie tego rajdu. Można było się poczuć niemal jak w Unii
Europejskiej, gdzie praktycznie nie zauważa się granicy. Zbliżając się
do rzeki, podejrzewałem co prawda, że to może być właśnie granica,
pewności nabrałem jednak dopiero po drugiej stronie, kiedy zobaczyłem
inny rodzaj uniformów wojskowych i inny rodzaj pisma na tablicach
informacyjnych. Nikt nie pytał nas o paszporty, nikt nie zadał żadnych
pozwoleń, nikt nie zatrzymywał. Przygotowani na wszelakiego rodzaju
problemy nie mogliśmy uwierzyć, że tak po prosty już jesteśmy po
drugiej stronie. Okazało
się, że to nie koniec niespodzianek. 'Po drugiej stronie' przygotowano
specjalny program naszej wizyty i czekano na nas już od kilku dni
(pierwotny termin przyjazdu do Myamar ustalony był na trzeciego
listopada). Po oficjalnym powitaniu zaprowadzono nas do najlepszego w
mieście (być może też jedynego) hotelu, przygotowano świetną kolację, a
wieczorem sprowadzono dwa zespoły muzyczno-taneczne, które miały
urozmaicić nam czas. Następnego dnia ruszyliśmy w drogę razem z
wojskową eskortą. Wszystko zorganizowane było perfekcyjnie: posiłki i
napoje na trasie, obstawa, tłumacz, transport naszego bagażu, nocleg. I
tak każdego dnia. Zmieniają się tylko rejony administracyjne i
odpowiedzialni za nas oficerowie. Traktowani jesteśmy naprawdę jak
goście wagi państwowej. Tak
właściwie to mamy teraz po wszystkich nerwowych dniach ostatnich
tygodni, całkiem niezłe wakacje - wakacje zorganizowane i finansowane
przez rząd Myanmaru. Są ludzie, którzy troszczą się o to, żebyśmy
przyzwoicie zjedli, spali w jak najlepszych warunkach i dojechali
bezpiecznie tam, gdzie chcemy. Pełna obsługa. Żadne biuro turystyczne
nie przygotowałoby lepszej oferty. Cały czas zastawiamy się tylko,
czemu to wszystko ma służyć, dlaczego zezwolono nam na przyjazd i
zadano sobie tyle trudu ze zorganizowaniem obsługi naszej trasy? Gdzie
jest ten "haczyk"? Pożyjemy, zobaczymy... Cala
ta "obsługa" ma też oprócz ułatwienia nam przejazdu jeszcze inną, być
może ważniejszą funkcję - niedopuszczenie do sytuacji, abyśmy
swobodnie, bez nadzoru poruszali się po kraju. "Obsługa" bowiem oznacza
cały czas obecność wokół nas przynajmniej dziesiątki żołnierzy i kilku
oficerów; "obsługa" oznacza, że na posiłek czy na nocleg zatrzymujemy
się w miejscach, które zostały wcześniej wybrane i odpowiednio
przygotowane; "obsluga" to również konieczność powiadomienia jej w
wypadku, kiedy chcielibyśmy wyjść poza obręb hotelu - w takim wypadku
przydzielony jest do towarzystwa tłumacz i kilku żołnierzy. Jakieś
odchylenia od wcześniej ustalonego planu są bardzo problematyczne.
Podobnież te wszystkie środki ostrożności są tylko w obrębie
przygranicznym i po dotarciu do Mandalay będziemy mogli poruszać się
bardziej swobodnie. Jak na razie, mamy jednak wrażenie, że znajdujemy
się w czymś w rodzaju złotej klatki. Dba się o nas, jest pięknie,
kolorowo, ale tak właściwie to jesteśmy bardzo ograniczeni w tym, co
robimy i widzimy tylko to, co pozwala nam się zobaczyć. Co
do tego, co pozwolono nam zobaczyć w Myanmar, to muszę powiedzieć -
JEST PIĘKNIE! Miejsca, które mijamy, przypominają mój sen, który śniłem
zanim rozpocząłem tę wyprawę: góry, dolinka, rzeka, dżungla, palmy,
bezdroża, słońce i uśmiechnięci ludzie. Ten mój kiczowaty sen spełnia
się tutaj prawie w stu procentach. Prawie, gdyż trochę go zakłócają
mijane praktycznie w każdej wiosce obozy wojskowe i towarzysząca nam
cały czas eskorta. Tego nie było w moim śnie. Zadziwiający szczególnie
są ci uśmiechnięci ludzie. Birmańczycy, pomimo dotykających ich od
dziesięcioleci wszelkiego rodzaju nieszczęść, pomimo biedy i gnębiącego
ich reżimu, nie przestają się uśmiechać. Wydają się być szczęśliwi. Nie
przypuszczam, aby aż tak daleko. Jeżeli
chodzi o samą drogę, to była ona całkiem przyzwoita na odcinku pomiędzy
Tamu a Kangyi. Potem zaczęły się wertepy. Kiedy nasi aniołowie stróże
zapowiedzieli, że piątkowy etap z Kangyi do Kalewa będzie wynosił tylko
45 km, zaczęliśmy protestować, że przecież możemy przejechać więcej, że
mamy doświadczenie, że już niejedną kiepską drogą jechaliśmy. Nasze
protesty na wiele się nie zdały. Oświadczono nam, że program przewiduje
na ten dzień taką właśnie trasę i nie można już go zmienić, a poza tym
droga, którą będziemy jechać, będzie się trochę różniła od tych, które
doświadczyliśmy do tej pory. Tym razem wojskowi mieli racje. Takiej
drogi w historii naszego rajdu jeszcze nie było: wyboje przez całe 45
km, co jakiś czas rzeczki, przez które trzeba przenieść rower, błoto po
kolana. Nikt nie narzekał, było bardzo ciekawie, ale po siedmiu
godzinach takiego rowerowania z ulgą przyjęliśmy wiadomość, że to już
koniec na ten dzien. Dodać trzeba, że teraz jest tutaj pora sucha i
drogi są w miarę przejezdne. Nawet trudno mi sobie wyobrazić, jak
wygląda sytuacja w porze monsunu, kiedy ulewny deszcz pada każdego dnia. Kolejny
etap naszej podróży z Kalewa do Monwya zaproponowano nam pokonać
transportem rzecznym. Cały dzisiejszy dzień spędziliśmy na łódce. Z tej
perspektywy znowu nowe wrażenia. Wspaniałe krajobrazy, widoki jak z
romantycznego filmu: rosnące na brzegu palmy, zachód słońca odbijający
się w leniwie płynącej żółtej rzece i przesuwające się wzdłuż niej
długie, wąskie dżonki. Nic, tylko pstrykać zdjęcia. Z
Monwya do Mandaly pozostanie jeszcze jakieś 130 km. Jeżeli droga na to
pozwoli, jutro powinniśmy dotrzeć do tego, drugiego pod względem
wielkości miasta w Myanmar. Tam też powinno się wyjaśnić, co z tym
haczykiem. Waldek |